Wszystko zaczęło się w Kaliszu ” – z Janem „Ptaszynem” Wróblewskim (ojcem) rozmawia Jacek Wróblewski (syn).
– Kiedy grałeś pierwszy raz w życiu?

– Nie pamiętam. Prawdopodobnie podczas okupacji, w domu na pianinie.

– A publicznie?

– Sylwestra z 1951 na 52 rok, w Kaliszu, w jakimi zakładzie pracy, nie pamiętam już, jakim. Byłem zaproszony, jako pianista, do zespołu starych klezmerów, Przywódcą był pan Koło, liczył sobie około pięćdziesięciu lat, zaś najmłodszy, poza mną, Józio Lorenc, miał dwadzieścia kilka.

– Zacząłeś więc, jako pianista. Kiedy po raz pierwszy wziąłeś do ręki saksofon?

– Był to tenor, który wziąłem ze świetlicy studenckiej Politechniki Poznańskiej. W tamtych czasach każda uczelnia miała swoją świetlicę i teatr albo big-band. Organizowaliśmy mały zespół, więc za pokwitowaniem wziąłem saksofon. Był on w straszliwym stanie, mimo to zdołałem na nim zagrać. W dodatku wzbogaciłem się o klarnet, który ktoś roztargniony włożył do saksofonu i to niespodziewane nadzienie dostało mi się bez pokwitowania.

– Profesjonalną karierę zacząłeś z barytonem.

– W sekstecie Komedy. Saksofon kupiliśmy zespołowo za trzy tysiące złotych, a ja go potem spłacałem przez pół roku. Pierwszy koncert w którym grałem na moim własnym saksofonie odbył się w klubie „Tygodnika Zachodniego” przed festiwalem w Sopocie.

– Czy grywałeś rock’n rolle?

– Owszem. Jazzmani nigdy nie zarabiali nadzwyczajnie i Komeda wpadł na pomysł, by sobie rockiem trochę dorobić. Było to przed drugim festiwalem w Sopocie. Rzecz jasna, wystąpiliśmy pod pseudonimami. Zespół nazywał się „Jan Grepsor i jego chłopcy”. Grepsor – to był Komeda. Ja nazywałem się Andrzej Moniak, Jerzy Milian grał jako Jan Skrupuł, puzonista Zdzisław Brzeszczyński jako Genitazy Ciziewicz, a wokalistka Krystyna Mrozińska – jako Marylin Nabiałek. Do tego jeszcze konferansjer Janusz Cegiełła nazwał się Janusz Gadułła. Z takimi to nazwiskami zagraliśmy koncert, co sala na zakończenie skwitowała skandowaniem: „Komeda! Komeda!”

– Kiedy „przesiadłeś się” na tenor?

– Tuż po drugim festiwalu w Sopocie. Miasto w uznaniu zasług Krzysia Komedy postanowiło sprowadzić nam instrumenty. Zamówiliśmy, co trzeba, w tym także nowy baryton. Wraz z nami zamówienie składało dwóch muzyków z filharmonii. Jak nietrudno zgadnąć, dla nich przyszło wszystko, a dla nas nic. Komeda zdenerwował się i podzielił instrumenty między wszystkich, jak leci. Mnie przypadł tenor. Mieliśmy właśnie nagranie radiowe, a że akurat baryton się rozleciał, zagrałem na tenorze. Tak mi dopasował, że zostawiłem baryton.

– Marzeniem każdego jazzmana jest zagrać w USA. Trafiłeś tam bardzo wcześnie, bo w 1958 roku.

– Pojechałem do Stanów, jako członek międzynarodowej orkiestry jazzowej. Ideą było, aby każdy muzyk pochodził z innego kraju. Odbywały się więc liczne przesłuchania. Miałem to szczęście, że nasi jazzmani mieli wówczas kłopoty z czytaniem nut, a ja byłem w tym dobry. W Ameryce grał z nami Luis Armstrong. Byliśmy wszyscy potwornie spięci, ale Luis okazał się wspaniałym facetem. Bez żadnych oporów rozmawiał z nami. Dostałem od niego autograf, na torebce od ziół, które pijał. Ktoś jednak zainteresował się moją pamiątką i podprowadził autograf. Oprócz „Satchmy” zetknąłem się z Gerry Mulliganem, a na jego jamach grałem z Benny Goodmanem.

– Ilu wielkich jeszcze spotkałeś na swej drodze?

– Między innymi Sonny Rollinsa. Opowiadano o nim legendy, jaki to jest nieużyty. Kiedy spotkałem go w Belgii, okazało się, że nie ma w tym cienia prawdy. Była też historia z Charlesem Mingusem. Do końca nie wiadomo, ale mówiło się, że miał powiązania ze światem gangsterskim. Podczas przyjęcia w ambasadzie USA w Warszawie Mingus nagle oświadczył, że chce mu się spać chętnie wróciłby do hotelu. Wtedy Willis Connover, amerykański krytyk i propagator jazzu wpadł w panikę. Zaczął na gwałt organizować transport, a że takowego me było, wypadło na mnie, że musiałem odwieźć Mingusa swoim samochodem. Wszyscy byli przekonani, że jeśli Mingus nie trafi do hotelu natychmiast, to pozabija ludzi. Pamiętam, że kiedy wsiadł do mojego volkswagena, to aż resory jęknęły, ale podróż upłynęła spokojnie.

– Kto słucha dzisiaj jazzu?

– O dziwo – młodzież. W Polsce także. Kiedy w ramach Jazz Jamboree 90 graliśmy w filharmonii „Peer Gynta”, większość publiczności stanowiła młodzież. Atmosfera była bardzo fajna.

– Pamiętam ten koncert. W jego trakcie wybuchł kontakt elektryczny i trzeba było zrobić przerwę, a potem zaczynać od początku. Nie wydawałeś się poruszony. Czy zdarzały ci się inne wybuchy w czasie koncertów?

– Podczas nie, ale przed – tak. Kiedyś w Kaliszu, przed graniem w Wielkiej hali, Wojtek Karolak próbował swoje organy. Nagle posypały się iskry i poszedł dym. Zerwaliśmy klapę z organów, a tam paliło się w najlepsze. Wojtek zaczął wołać swojego speca od instrumentu, który ciągle mu te organy naprawiał. Nazywał się on, jak na ironię, Palacz. I kiedy tak Karolak przyzywał Palacza znad płonących organów, ktoś zauważył, że nie trzeba palacza, bo pali się znakomicie bez fachowca.

– Przejdźmy na zakończenie do słownika jazzowego. Wiadomo, że muzycy wiele rzeczy nazywają po swojemu. Jak nazywa się saksofon?

– Rura. Barytonowy – baleron.

– A gitara?

– Wiosełko.

– Fałszywa nuta?

– Kiks.

– Wzmacniacz?

– Piecyk.

– Jan Wróblewski?

– Ptaszyn.

rozmawiał : Jacek Wróblewski

1). Roman Koło był także instruktorem w Młodzieżowym Domu Kultury – prowadził tam chór i zespół muzyczny.

„Kaliszanin w Warszawie”, nr 1, marzec 1992